Antyglobalizacyjny film od Redforda.
Małemu miasteczku zagraża zagłada ze strony miliardera chcącego wybudować w jego miejsce park rozrywki. Nikt, oprócz dwóch, może trzech osób, nie jest świadomy tego zagrożenia, naiwnie wierzy, że dostanie pracę itp. Jest też facet, który sadzi fasolę i w ten sposób podburza do walki z najeźdźcą.
Naiwne? Owszem. Taki jest właśnie ten film, co wcale nie jest jego wadą. Pokazuje nieco, a raczej zdecydowanie utopijną rzeczywistość, w której wystarczy dobra wola i chęć współpracy kilkudziesięciu biednych ludzi, by pokonać sieć wpływowych bogaczy. Jakie są na coś podobnego szanse w rzeczywistości, w której żyjemy, każdy doskonale wie.
Protestowi ekologicznemu natomiast Redford daje wyraz stosunkowo często, głównie poprzez jedno-dwu minutowe obrazy buldożerów zrównujących drzewa z ziemią. Sami mieszkańcy miasteczka działają jednak raczej nie w obronie przyrody, a wspólnoty, którą tworzą.
Pojawia się też wątek fantastyczny, dość z resztą rozbudowany. Najstarszy mieszkaniec wioski rozmawia z duchem swego dawnego amigo, figurki bożków spełniają życzenia, natura krzyżuje w kluczowych momentach plany "złym". Podział na złych i dobrych jest tu bardzo dobrze widoczny, a nawet (w większości przypadków) jeśli ktoś zaczyna jako ten "zły", to kończy jako "dobry".
Trochę się wszyscy pokłócą, trochę do siebie postrzelają, ale na koniec i tak rozkręcają wspólną imprezę. Pozytywne, niewygórowanych lotów kino.
5/10